Grunwald – Wspomnień czar.
Oglądając zdjęcia z wyjazdów, łez
mi się w oku zakręciła na wspomnienie wyprawy na Bitwę pod
Grunwaldem. Najdłuższy wyjazd we dwoje jaki zaliczyliśmy na Romku.
Wyjechaliśmy dość wcześnie bo inscenizacja miała się odbyć o
czwartej po południu, a Romkiem latałem średnio stówkę więc z
postojami na zaspokojenie uzależnień średnia wychodziła 60. Ja
już miałem w tyłku kilka dłuższych tras, ale Gosia nie była
jeszcze tak objechana jak teraz ( dzielna dziewczynka ) więc te 800
stówek ją przerażało, teraz by mnie opierdoliła, że chcę
nocować koło domu, sknera, jakby o spanie mi chodziło ;) . Dłuższy
postój na żarełko zrobiliśmy sobie w Toruniu nad Wisłą i to
właśnie tam rozkochaliśmy się w wędzonych udkach kurczaka, choć
widząc mnie na zdjęciach pewnie myślicie , że gardzę suchym
prowiantem. Teraz bierzemy je w każdą podróż, a jak pojawiają
się w lodówce , znaczy się - jest wyjazd. Po dojeździe na
miejsce, (ostatnie kilometry środkiem bo ludu jechało co niemiara),
udało się zaparkować pod pomnikiem. Zwiedziliśmy średniowieczne
obozowisko i to okazało się głównym punktem wyprawy. Fajnie
popatrzeć na ekipy z taką samą pasją jak nasza w sercach, ale
innymi zabawkami. Sama bitwa nie powala na kolana. 120000 ludzi na
widowni a na dwóch hektarach placu około tysiąca inscenizatorów,
jakoś to ginęło. Gdyby było odwrotnie robiło by wrażenie, ale
bez polityki albo skórzanej piłki na taką bójkę nie ma co
liczyć. Wszystko parszywieje. Zresztą już, już się miało
zaczynać gdy z nieba pierdolnęło, rozłożyło się 120000
parasoli i tyle było widać. Mimo unoszącego się w powietrzu ducha
walki, nie chciało mi się pojedynkować o miejsca na cokole
pomnika, trochę dlatego, że i tak bym tam nie wlazł więc
poszliśmy na katering. Cholernie drogo, bo liczba punktów
ograniczona a ludzi mrowie, ale takiej golony jeszcze nie jadłem.
Mam zwyczaj drzemać po obfitym posiłku, ale że nie było gdzie,
wsiedliśmy na moto i pognaliśmy z powrotem nie spoglądając już
na pole bitwy, przypominającej zapasy w błocie tylko zawodnicy
jacyś tacy nieciekawi, poubierani i nie tej płci co trzeba. Droga
powrotna zajęła o wiele więcej czasu bo najpierw nadzialiśmy się
na jakiś festyn w Brodnicy i dowiedziałem się od Gosi, że muszę
zobaczyć co tam jest a potem rozkręciliśmy się trochę na
imprezie. Gdy już ruszyliśmy dalej dogonił nas deszcz spod
Grunwaldu i chowaliśmy się kilka razy przed burzą po różnych
stacjach i myjniach, jakkolwiek to brzmi. Do domu dotarliśmy nad
ranem, Gosia z mocnym przeświadczeniem, że nie warto jeździć na
rozreklamowane w TV imprezy ( historyczka się znalazła), dla mnie
ta letnia podróż była fajna sama w sobie i jechało się wspaniale
więc w sumie bomba. Kilka fotek z wyjazdu poniżej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz