Najciekawszej
tegorocznej wyprawy na razie nie mogę na razie opisać bo ukaże się
w numerze 1/2015 Chopper Magazin, wracam więc do podróży roku
2013. W trzy miesiące po zakupie Hose, gdy już się obwąchaliśmy
i przetestowałem go wyjazdem do Lipska, zdecydowaliśmy, że czas
przekonać do nowego nabytku zakochaną w Romku Gosię.
Co
prawda jak patrzyła na fakturę za motocykl miała łzy w oczach,
ale nie wiem czy szczęścia. Kopneliśmy się już razem z plecaczkiem
do Kamiennej Góry, ale do takich tras moja pani nawykła już
wcześniej na Romku. Ponieważ był to koniec czerwca ustaliliśmy,
że spróbujemy przenocować na kepingu. Trasę miałem
obcykaną, jak zwykle przed wyjazdem, nocleg znaleziony, Gosi udało
się spakować w sakwy więc po pogłaskaniu Hose po baku ruszyliśmy.
Przejście graniczne Boboszów dalej na Brno. Słuchajcie nie będę
rozwodził się nad urokiem jazdy i drogi. Każdy motocyklista wie o
co chodzi w letnim wyjeździe przy pięknej pogodzie i z
urozmaiconymi krajobrazami. Stalowy rumak, nieznana droga, trochę
równin, trochę gór, słońce, zieleń. I tak nie jestem w stanie
tego opisać, każdy z nas ma to zapisane w sercu, dlatego to nasza
pasja. Pierwszy raz byłem w Czechach więc na początku nawkurwiałem
się solidnie zanim przywykłem do tamtejszych oznaczeń, ale też
byłem zachwycony postawą kierowców puszek. Całe sznury blaszanek
i u naszych południowych sąsiadów i w Austrii zjeżdżały na
prawo, więc leciało się mimo dużego ruchu wspaniale. Ciekaw
jestem dlaczego u nas jest to ciągle mało powszechny zwyczaj. Z
Brna autostradą na Wiedeń. I tu Gosia pierwszy raz posmakowała
nowego motocykla, bo przy okazji postanowiłem sprawdzić czy
producent mnie nie okłamał w instrukcji obsługi. Nota bene Tak,
ale tylko o 6 km/h.
Z
powodu owych testów, żonka zamilkła na połowę pobytu w mieście
triumfu naszej husarii, ale tłumaczyłem to sobie zachwytem nad tym
historycznym miejscem. W Wiedniu rozpoczął się mój pech. Jak już
pisałem nie znam się na stylach w architekturze, historykiem sztuki
też nie ośmielę się nazwać, ale zawsze znajduję przed wyjazdem
jakąś rozpoznawalną ruderę, żeby se pyknąć fotkę. Tym razem
padło na ratusz i kościół dualny. Uwierzycie, że przy wieżach
kościoła rusztowania a ratusz zasłonięty banerami jakiegoś
festiwalu. W końcu udało się jednak znaleźć coś znanego do
fotki. Jakaś filharmonia czy teatr nie wiem ale fajne schody i
figurki. Zjedliśmy jeszcze wurst na pikniku przed ratuszem a że
Gosia pomału odzyskiwała mowę doszliśmy więc wspólnie do
wniosku, że tam już nic ciekawego nie ma. Nocleg był zaplanowany w
Dolnich Vestonicach więc pognaliśmy z powrotem. Przy okazji mogę
polecić Camp u Vody „
http://www.ulangru.cz/kemp/sluzby-a-cenik-kempu
„ jako fajne, przyjazne motocyklistą miejsce. Po rozbiciu namiotu
okazało się, że to Gosi pierwszy raz. Ludzie skąd ja, stary
biwakowiec ją wytrzasnąłem, nie wiem. Najlepsze jest to, że
najpierw się nasłuchałem – warunki spartańskie, twardo, zimno,
piasek, robaki a później mało, że jej nie przeszkadzały typowe
odgłosy pola namiotowego w nocy ( ja się przebudzałem ) to jeszcze
rano nie mogłem jej dobudzić. Panowie bracia motocykliści. One
kłamią żeby nas zakuć w kajdany piżam i ciepłych kołderek.
Miasteczko super położone a ponieważ jest tam jedna góra z
idealnie nachylonym zboczem i jakąś super glebą więc w zasadzie
przy każdym domu mała winiarnia. Ludzie bardzo gościnni. Do dużego
lokalu moja połowica nie chciała iść, mówi że nie lubi tłoku,
ale przeczuwam, że raczej chodziło jej o damski wystrój tego
lokalu, bo widać było że atmosfera w środku panowała swobodna.
Znaleźliśmy więc cichą rodzinna knajpkę. Jak to w Czechach bar
pełny i towarzystwo przy piwie, ale mimo późnej pory PANI ZGODZIŁA
SIĘ POBRUDZIĆ JUZ ZAMKNIĘTĄ KUCHNIĘ I USMARZYĆ STRAWĘ, nie
wiem co zadziałało mój urok osobisty, czy chromy Hose ( wmawiam
sobie, że to pierwsze ). Goga chciała Syr bo ponoć w Czechach
trzeba to zjeść, ja kucharce chrumkaniem ( autentycznie)
wytłumaczyłem co zamawiam. Trochę posiedzieliśmy i do namiotu
spać. No nie zupełnie, bo musiałem zadbać, żeby namiot dobrze
jej się kojarzył na przyszłość. Rano śniadanko i kawka w
knajpce na kempingu, pogadaliśmy jeszcze z czeską ekipą
motocyklową, która robiła sobie objazd wzdłuż granic kraju i na
koń. Z powrotem wracaliśmy tą samą trasą zahaczając o zamek w
Latowicach ( fajna sala strachu ). Już w kraju zatrzymaliśmy się
na popas w miejscowości Żelazno. Knajpka/ bar z autentycznym
wietnamskim kucharzem. Kurczak w pięciu smakach jakiego jeszcze nie
jadłem ale tak ostry, że dwa razy domawiałem pepsi. Niemniej do
dzisiaj go wspominamy a parę razy miałem ochotę tam jechać
specjalnie. Z pełnymi brzuchami, znaczy Gosi brzuszkiem i moim
bandziochem dotarliśmy wczesną nocką do domu. Po tej podróży
Hose stał się zaufanym motocyklem, Gosia przekonała się do
campingów, a mi zrodziły w głowie pomysły kolejnych, dalszych
wyjazdów. Pozdrawiam Zaleś.
P.S.
Jeżeli podoba Wam się pomysł bloga, proszę o komentarze i
subskrypcje. Poniżej zdjęć jest miejsce na wasz adres e-mail, nowe
posty będą przychodzić na Waszą pocztę ( ze 2-3 w tygodniu)
wystarczy przepisać hasło które się pojawi po naciśnięciu „
submit”. Dla posiadaczy kont google po prawej stronie G+. Jeśli
możecie, Udostępniajcie również na fejsie. Z góry bardzo
dziękuje za pomoc w rozwoju bloga.